W ubiegłą środę (tydzień temu) zadzwonił do mnie Pan z tartaku i mówi, że więźba gotowa do odbioru na piątek. Chciał uzgodnić godzinę dostawy.
Nie bardzo miałem jak zorganizować wyładunek, więc zaproponowałem, że następnego dnia się skontaktujemy i potwierdzę dostawę na poniedziałek lub wtorek. Tak też zrobiłem. W czwartek rano ustaliłem, że dostawa będzie we wtorek po południu.
Tymczasem w tenże czwartek po 16:00 odwiedził mnie zakontraktowany na koniec października wykonawca dachu i pyta czy mam już więźbę, bo wypadł mu z kolejki jeden klient (murarze nie zdążyli ze ścianami) i może do mnie wchodzić na plac już w poniedziałek. Oczywiście ucieszyłem się jak dziecko, bo zawsze to miesiąc do przodu a zima za progiem.
Na gwałt dzwonię do tartaku i odkręcam dostawę na piątek, jak pierwotnie proponowali. W piątek rano mam potwierdzenie, że po 15:00 przywiozą więźbę. Jest dobrze ale jeszcze muszę to zaimpregnować. W planie miałem spokojne malowanie przez co najmniej dwa tygodnie a tu raptem dwa dni. Masakra jakaś nie do ogarnięcia.
Uwolniłem się nieco z pracy, zakupiłem impregnat i na działkę czekać na dostawę. Dwa transporty potężnych krokiew, murłat, płotew itp. Przekroje typu 28x14 przy 7 metrach długości dosłownie wyrywały ścięgna z palców, gdy przekładaliśmy wraz z Teściem na pryzmy wykiprowane elementy.
Stwierdziłem, że przy próbie malowania pędzlem jestem bez szans. I tu mój niezwykle pomocny sąsiad zaoferował opryskiwacz 10 litrowy zamiast pędzlowania.
Uratował całe przedsięwzięcie bo ja już miałem odpuścić impregnację.
Dwa dni bawiłem się w marsjańskiego ludka - cały zielony wracałem do domu :)
I w sobotę telefon od Pana Dachowca, że wejdą na budowę dopiero we wtorek. Gratis jeszcze jeden dzień na impregnację. No i udało się zakończyć dokładnie o 18:00 w poniedziałek. Logistyczny majstersztyk. Jest sukces!